poniedziałek, 26 maja 2014

Krejzi gerl


Dziś omyłkowo odsłuchałam nagrane przez siebie wykonanie utworu Sylwii Grzeszczak.

Jak zwykle koło 15 jechałam na uczelnię, słuchając Imagine Dragons, aż tu nagle rozległo się tęgie skamlenie. Najlepsze jest to, że przestraszna aż wyjrzałam przez okno i wyjęłam jedną słuchawkę z ucha. Tak. Tak właśnie reaguję na wydawane przez siebie dźwięki, kiedyś uważane za całkiem pięknie wykonaną piosenkę, dziś - za dramatyczne wycie podczas pełni. Refrenu wysłuchałam już całkiem zażenowana, a i podejrzewam, że pan siedzący naprzeciw czegoś się domyślał widząc, jak na przemian mam łzy w oczach i czerwone placki na policzkach.
Takie są właśnie skutki nagrywania siebie. Swoją drogą, jakie to szczęście, że nikt nie słuchał ze mną. Jaką wymówkę bym wtedy podała?!

I tak poszły jak krew w piach moje marzenia o występie w następnej edycji XFactora. Moja mobilizacja runęła. Muszę poszukać kolejnej alternatywy na zaistnienie.

Każdy kiedyś gdzieś śpiewał. Tak myślę. W domu, w swoim pokoju, w łazience (mnie często zdarzało się pod szafą w sypialni dziadków - nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć). Z opaski do włosów robiłam sobie specjalny mikrofon, tak bym mogła do piosenki wymyślić jeszcze choreografię. Ho ho, czego ja wtedy nie tańczyłam! Do tej pory wspomina mój wujek ten dzień, kiedy zafascynowana nową płytą Madonny usiłowałam stworzyć coś na kształt regularnego tańca, ale najbardziej rzucającym się w oczy jego elementem był wymach nóg w górę. Kreatywnym i umuzykalniającym się dzieckiem byłam, a jak widać - śpiewanie pozostało do dziś.
Przeszłam tylko na wyższy level, bo mam już demówki :D

1 komentarz :