czwartek, 3 kwietnia 2014

Tonem krytycznym


Dziś tylko dwie recenzje, i to, uwaga, filmowe. Ściśle rzecz ujmując - film jest jeden, i to nie polski, drugie video to teledysk. 
Jakże krytycznie!




Kto wytrwale zaczytuje się w moim blogu uzna mnie pewnie za wariatkę, która najpierw narzeka na brak czasu, a później recenzuje filmy. Kiedy ona to oglądnęła?! Otóż powiem Wam, że czasem nadchodzi dla mnie sobota special for me. Za dobrze by było, gdyby jednak CAŁA sobota była dniem, w którym zaczerpuję oddechu. A tak to tylko wieczór i jeden film, więc nie zazdrośćcie. 




Zniewolony. 12 Years a Slave





Film w reżyserii Steve McQueena, który nie dość że nominowany do Najważniejszych Nagród Filmowych Ever, to jeszcze kilka tych nagród dostał, w tym dla najlepszego filmu właśnie. Nie mam o to pretensji, ponieważ innych nominowanych (jeszcze!) nie obejrzałam, ale ze smutkiem przyznać muszę, że nie jest to według mnie film tzw. wysokich lotów.

Ale najpierw troszkę historii: film powstał na podstawie autobiograficznej książki Solomona Northupa, wolnego człowieka, który w 1841 roku, na 20 lat przed wybuchem wojny secesyjnej, zostaje podstępnie porwany, sprzedany i dostaje się do niewoli. Film oddaje 12 lat jego tułaczki, przez które nie ma kontaktu z żoną, dziećmi, nie wie, że rodzi mu się wnuk. Nikt nie chce mu wierzyć, że na podstawie testamentu ojca urodził się jako wolny człowiek. Nikomu też nie przyznaje się do swojego wykształcenia,choć zaskakuje swoich ciemiężców swoją rozległą wiedzę oraz doświadczeniem. W końcu, po latach poniżania, bicia i upodlenia jakiego doznał, spotyka na swojej drodze wybawcę (w tej jakże służącej wizerunkowo roli systemowego outsidera - Brad Pitt), dzięki któremu udaje mu się dotrzeć do swojej żony i... film kończy się happy endem.

Cóż... Powiastka rodem z amerykańskiej wytwórni, wielbiącej takie właśnie schematy. Imponująca obsada, wśród której Michael Fassbender, chyba pupilek reżysera, w roli psychopatycznego oprawcy (jak można "zagrać" tak puste oczy?!) oraz Benedict Cumberbatch, (już samą fizjonomią pozwalający widzieć w nim stworzonego z okruchów ludzkości i wyrzutów sumienia człowieka) zdecydowanie wygrywają. Podobnie jak Brad Pitt, który choć zagrał niewiele, to jednak "wpływowo". Kreacje te zasługują na największą uwagę. Odtwórca głównej roli - czarnoskóry Chiwetel Eijofor - którego cierpienie malują na twarzy zmarszczone z bólu brwi, z kolei mnie niespecjalnie przekonał. Podobnie jak scena, w której niszczy on swoje skrzypce - co miało być zapewne alegorią jego poszarpanej nadziei, jednak scena ta wydała mnie się tak niepotrzebna, że poczułam się wręcz zażenowana. Takich scen, podczas których siedzisz i zastanawiasz się: po co...?, jest niestety więcej. W żadnym wypadku więc film nie wciągnął mnie tak jak podobny tematycznie "Django". Nawet oscarowa rola Lupity Nyong'o nie jest w stanie mnie przekonać, niestety. Mimo, że film budzi jakiekolwiek emocje podczas jego oglądania, boli każde uderzenie zadawane z wielką siłą, a przedstawiona dobitnie ludzka głupota i każde słowo przywołują reminiscencje obozów koncentracyjnych oraz ślepe zapatrzenie w "najlepszą rasę", to jednak film według mnie nie podołał nawet samemu tytułowi. Nigdzie nie widać, ani nie czuć tych tytułowych dwunastu lat, żadnego tragizmu wydarzeń. Zarzucić też można dość szybkie przystosowanie się Solomona do realiów, w których żyje. Właściwie od początku niewoli (choć po właściwym okresie buntu) przyjmuje on postawę "czekającego na swój czas", kiedy w końcu po latach tułaczki zostanie nagrodzony za cierpliwość (choć swoją drogą jest to logicznym argumentem, przeciwstawnym do natychmiastowego poddania się).

By jednak nie było zbyt wielu minusów - nie skreślam filmu ot tak. Na uwagę zasługuje (i skutecznie ją przyciąga) muzyka Hansa Zimmera. Skomponowany do filmu soundtrack jest też mimowolnie genialnym wyciskaczem łez, a jak wiadomo smutny film bez rzewnego, o słonym posmaku potoku obejść się nie może. 
No i znów plusa postawię przy Fassbenderze, bez którego film ten nie mógłby odnieść sukcesu. Bo że odniósł, to nie będę się sprzeczać. Dodam tylko, że niezasłużenie.






Masłowska - chyba już zawsze będę kojarzyć z "Wojną polsko-ruską..." i "Pawiem królowej". Przez które niechętnie przebrnęłam. Choć pewnie nigdy z własnej woli bym już tego nie zrobiła.
Co do "Chleba". Masłowska śpiewa. Mister D. to właśnie ona. I jest sobą w każdym tego słowa znaczeniu, a najbardziej chyba w tym, że mistrzem słowa jest. No bo tak jak ona umie tylko ona. :)  Niekoniecznie wszystkich to przyciąga (a już na pewno nie mnie), czy bawi, ale znakiem jej rozpoznawczym jest właśnie słowo, i fajnie, gdy jest pisane. Śpiewane to już ewidentny eksperyment, choć nie można też powiedzieć, że nieudany. Może nie wznosi się tutaj nasz Mister D. na wyżyny swoich muzycznych talentów, ale i całe szczęście - bo nie o to też tutaj chodzi. Raczej o to, jak wygląda cała ta nasza "postmodernistyczna" rzeczywistość, w której najboleśniej rozpycha się i największy tyłek ma tandeta. 
Całość skomponowana w sposób niesamowicie drażniący - osobiście nie lubię takich elektronicznych tworów, gdzie wada wymowy potęguje dźwięki a'la niszczarka. Tylko, że to wszystko razem zebrane naprawdę osiąga dobry, przemyślany efekt. No i cel, jakim zdobycie publiczności, która mnoży zachwyty nad królową osiedlowych dresów - Anją Rubik mającą do siebie tyle "dystąłsu":) 
Fanką nie jestem, nie będę, nie gustuję w "takim czymś", ale za efekt cenię.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz